piątek, 17 sierpnia 2012

Weź go w góry na stromy stok, nie odstępuj go tam na krok, jedna lina niech łączy was - dla was dwóch to w sam raz.




Miałem kiedyś kumpla. Znajomego bardziej. Adama Tetmajera, syna Kazimierza. Gdyby nie nasze nazwiska, nigdy nie zwrócilibyśmy na siebie uwagi na jakiejś studenckiej posiadówie w którymś z warszawskich barów. Pamiętam, że siedziałem przy chrzczonym piwie na rozpadającej się kanapie i Anka z pielęgniarstwa krzyknęła przez całą salę coś w stylu – Ej, synu Kazimierza Tetmajera, poznaj syna Artura Rubinsteina, tam w kącie siedzi! 
Adaś brylował w towarzystwie, zabawiał dziewczęta z polonistyki swoimi popisowymi anegdotami i ucieleśniał wszystko, czym tak bardzo pogardzałem. Gdybym wtedy dysponował kolanem za dwieście tysięcy dolarów lub chociaż którymś z jego starszych braci zamiast siermiężnego czegoś, co ciężko było nawet kolanem nazwać, spierdalałbym byle dalej, oglądając się nerwowo za siebie. Ale nie miałem jak. Dlatego siedziałem tam, na tej wytartej przez studenckie tyłki kanapie, z miną skazańca, obserwując jak tanecznym krokiem zbliża się wyrok na ten wieczór. I stało się. Adaś rozsiadł się na mnie, przysypał moje jestestwo lawiną słownictwa i mimiki, dupa jego przemyśleń gniotła mi twarz, odbierając powoli oddech i chęci do życia. Cytował Platona, prosto do mojego ucha dyskutował z tezami Nietzschego, rozkładał na czynniki pierwsze teorie Freuda, wyczytywał prawdy o mnie z powietrza, bo nawet gdybym chciał, nie miałem jak dojść do słowa, a on po godzinie swojego monologu wiedział o mnie wszystko i staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi. Należał do ludzi, których nie dało się spławić, nie dało się im odmówić wyjścia na kolejne, kolejne i kolejne piwo, bo w końcu dla świętego spokoju przez kolejny tydzień, wsiadałem do tramwaju numer trzynaście i jechałem do tego pierdolonego baru, żeby słuchać jego szczebiotania o poezji, filozofii i polityce. Gówno mnie obchodził Heidegger, gówno mnie obchodził Sartre i gówno mnie obchodził idealizm transcendentalny Kanta. Ale słuchałem, łykałem to pierdolenie jak dziwka na Centralnym i upadlałem się kolejnym Żywcem porterem z potrójną wkładką.  Zawsze marzyłem o tym, żeby doprowadzić się w końcu do stanu, w którym będę mógł obrzygać Adasia tym, co w siebie wlałem przez cztery godziny naszego spotkania. A raczej jego spotkania ze mną – wiernym uchem i milczącym powiernikiem. Gadał do siebie, jego słowna sraczka odbijała się ode mnie i wracała do niego, przecież i tak zawsze sam sobie musiał przyznać rację. Byłem gotowy zapchać mu pysk swoim kutasem, żeby tylko przestał mówić. A potem Kaśka dała mu powód do wyjazdu z kraju.
Nie tęskniłem za Adasiem, nawet nie zastanowiłem się, czy powinienem. Spadł w niepamięć razem ze swoimi poetyckim sraniem ogniem jeszcze szybciej, niż pojawił się w moim życiu. Był mi tak samo obojętny, jak jego interpretacje mojego życia. Nie uwierzyłem w ten sens, który mi wmawiał, nie stałem się męczennikiem na jego życzenie, nie wyszedłem nawet na centymetr poza swoją rolę, w której kazał mi się obsadzić.

Gdy zobaczysz, że stchórzył, bo 
od początku mu kiepsko szło.
A gdy dłoń skaleczoną miał,
wniebogłosy się darł.
Lepiej pogoń go precz raz-dwa,
na niewiele się taki zda,
takich w góry nie warto wieść
i nie o nich ta pieśń.

*
Ledwo zdążyłem zasnąć. Ledwo na moim rozregulowanym zegarze biologicznym wybiła godzina, kiedy powinienem położyć się spać, żeby funkcjonować na nocnym dyżurze i nie zrobić nikomu jeszcze większej krzywdy niż ta, z którą pojawił się w naszych skromnych progach. Ale nie, jeb się Hipokratesie, żadnego primum non nocere, żadnych praw pacjenta i obowiązków lekarza, tylko i wyłącznie wwiercający się w mózg dźwięk połączenia przychodzącego. Sięgając po telefon, zrzucam go z szafki nocnej, ale to nic nie daje, nie mogę spokojnie – jeszcze nie do końca rozbudzony – pieprzyć kogoś po drugiej stronie druta i iść spać, podnoszę więc to narzędzie szatana z podłogi i spoglądam na numer. Jakiś kretyn z Polski nie umie liczyć do dwudziestu czterech. Wciskam zieloną słuchawkę, bo ten opętańczy ryk doprowadza mnie do szaleństwa.
- Czego? Na jebanej Florydzie jest trzecia w nocy. – Informuję anonimowego rozmówcę, którego zdążyłem chwilę wcześniej znienawidzić. Odpowiada mi milczenie w słuchawce. Kurwa, jeśli już budzisz mnie w środku nocy i narażasz życie połowy ludzkości, która zginie, jeśli pochłonie mnie nadchodząca kurwica, to chociaż mów, czego ode mnie chcesz. – Halo?
- Sylweriusz Rubinstein? – Pyta kobiecy głos. Egzaltowany i miękki kobiecy głos, który wlewa się we mnie z głośnika i drażni neurony w całym ciele. Każda komórka drży w obcym mi rytmie, a po plecach defilują dreszcze. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy to głos nastolatki czy staruszki, ale wiem na pewno, że nie słyszałem go nigdy wcześniej. I nie chcę słyszeć nigdy więcej.
- Tak. O co chodzi? – Zniecierpliwienie miesza się z lekceważeniem, kiedy wciskam twarz w poduszkę, jakby to miało obronić mnie przed odpowiedzią i ponownym spotkaniem z tym okropnym głosem.
- Mówi Anna Tetmajer, mama Adama. Mój syn uważał, że jest pan dla niego kimś ważnym, więc powinien pan wiedzieć, że wczoraj wieczorem odebrał sobie życie. Pogrzeb odbędzie się w najbliższy piątek o dziesiątej rano w Kościele Świętego Jerzego w Warszawie. – Informuje głos, ani trochę nie zmieniając swojego paskudnego brzmienia.
Nie obchodzi mnie to, co właśnie powiedziała. Nawet jeśli kiedykolwiek byłem kimś ważnym dla Adama, nie mogę powiedzieć o nim tego samego. Nie chciałem go poznawać i nigdy nawet nie zdołałem polubić. Nie mam do niego uroczego sentymentu, który zwykle rodzi się po kilku latach od ostatniej rozmowy, nie wspominam go jako uciążliwego, choć mimo wszystko przyjemnego człowieka, ale jako krwawiący wrzód na dupie. Powinno mi pewnie być przykro, a ja tymczasem próbuję nie powiedzieć tej kobiecie, żeby wypierdalała i dała mi spać, bo jej synka nie czekało w życiu nic innego, jak tylko jebnięcie sobie samobója, kiedy już zda sobie sprawę, jak bardzo pusta, bezproduktywna i beznadziejna jest jego egzystencja na tym świecie. Tak, jestem pierdolonym, bezuczuciowym ignorantem, ale doszedłem do czegoś w życiu, zamiast skupiać się na udowadnianiu ludziom, jak bardzo jestem mądry, bo przeczytałem w życiu parę dzieł wielkich filozofów. A to było sensem życia Adasia - wpychanie prosto do gardła jednostkom, do których się przyssał, zupełnie niepotrzebnych informacji, które nadają się jedynie do późniejszego wyplucia na chodnik za pierwszym winklem.
- Nie obchodzi mnie to, tak samo jak ja nie obchodziłem jego we wszystkich aspektach poza wylewaniem na mnie swoich pseudointelektualnych pomyj. Proszę przekazać zbulwersowanym tonem wszystkim przybyłym, w jak wielkim skurwysynie pani syn ulokował swoje sympatie. Byłem dla niego ważny, bo nie musiał mówić do ściany albo gadać ze sobą. Dobranoc.
Wciskam czerwoną słuchawkę. Zasypiam w sekundę.
Taki był twój los, kutasie, chętnie bym ci to uświadomił pomiędzy jednym porterem a drugim, gdybyś kiedykolwiek dał mi dojść do słowa. W końcu podjąłeś jakąś mądrą decyzję, w końcu coś ze sobą zrobiłeś, brawo.


2 komentarze:

  1. [cholera. czuje jakby ktoś zgwałcił mi mózg. skąd ty bierzesz takie teksty? <_< zachwycam się tą notą. opisy genialne i chyba coraz bardziej lubię Rubinsteina]

    OdpowiedzUsuń
  2. [Idź. Daleko. Nie wracaj. Nie ma tak, że ja włączam rano laptopa i drugi raz widzę, że ktoś notę napisał, zaczynam czytać, a potem łapię doła. Notka jest genialna, ale w zasadzie jak tylko zobaczyłam przez kogo napisana, spodziewałam się, że będę wielbić. I wielbię. Dobra, czas na mnie, idę się utopić w czeluściach mojego beztalencia, ave]

    OdpowiedzUsuń