piątek, 31 sierpnia 2012

okrutna, z zimną krwią, do kości zua zdrada
czyli
daj, Boże, duszom cierpiącym pokój wieczny
i darmową wódkę 


~~*~~ 

Słowem wstępu (czyli to, co mogło być na końcu, a jest na początku, żeby przedłużyć Wasze konanie w męczarniach):
Żeby Was w uszy gryzło, włączcie sobie to, tudzież to albo dowolny remix soundtracków z "Piratów z Karaibów", bo to właśnie przy tym pisałam ten shit poniżej. Na poprawę samopoczucia macie mordkę Caspiana. I niech Wam wyjdzie na zdrowie.
Dla Solterowej, o. Bo ją rzekomo "olałam dla notki".
Odpuść nam Nasze winy, jako i My... 
I trwaj z Nami w edycji aż na wieki wieków.

~~*~~

Złośliwość rzeczy martwych: jeśli jesteś piekielnie głodny i chcesz szybko znaleźć się w mieszkaniu, możesz być pewien, że pokonawszy korki i nieodpartą chęć wstąpienia do jakiegokolwiek sklepu po byle drożdżówkę, zatrzymasz się tuż przy własnych drzwiach. Najpierw klucze zechcą pobawić się z Tobą w berka, a później żaden nie będzie chciał wejść do zamka. Boże, dopomóż głodującemu.
Cztery próby otworzenia mieszkania zakończyły się spektakularnym fiaskiem . By całość była bardziej efektowna, zakląłem kilkakrotnie pod nosem, a były to czasy, kiedy zdarzało mi się to niezwykle rzadko. Rozumiecie więc, jak nadzwyczajny był to widok. Aberracja niczym
pisanki na Boże Narodzenie. Nawet sąsiadka z naprzeciwka nie powitała mnie zwyczajowym „Dzień dobry, kochanieńki!”, a jedynie obdarzyła zgorszonym spojrzeniem. Czyżbym niechcący uświadomił ją, że amoralny ze mnie dupojebca?
W końcu jednak zamek ustąpił, a ja, ku chwale ojczyzny i wszystkich jej obywateli, mogłem wreszcie porzucić ciążącą mi mentalnie marynarkę od munduru i z uśmiechem godnym kota z Cheshire ruszyć do kuchni.
Nigdy nie zaprzeczałem, że praca pilota to ciężki kawałek chleba. Owszem, czasami miałem ochotę powiedzieć dowództwu „pierdolę, idę spać” i zamiast latać w te i z powrotem między Nowym Jorkiem, Tokio i Oklahomą, przepierdalać boży dzień w cieplusim łóżku, tuląc do siebie miłość mojego życia, ale kiedy tylko przekraczałem pułap dziesięciu tysięcy metrów, przecinając atramentowy bezkres nieba, obserwując zapadające powoli w sen metropolie, zapominałem o wszystkim, co aktualnie mnie dręczyło. Piękniejszych widoków, jak Boga kocham, nigdy nie oglądałem.
Z tryumfalnym uśmiechem załadowałem do mikrofalówki stojący dotąd w lodówce talerz ze spaghetti, w duchu dziękując Opatrzności za wiszącą na jednej z szafek żółtą, samoprzylepną karteczkę, traktującą pochyłym, starannym pismem o nieobecności Caspiana w mieszkaniu. Padłby trupem, gdyby jego cudne oczęta spotkały się z moim tkwiącym w kuchence obiadkiem. Nigdy nie byłem zwolennikiem takiego odgrzewania posiłków, bo jak, do ciężkiej cholery, mogło się coś naturalnie podgrzać, nie stojąc w pobliżu ognia nawet przez sekundę? Teraz niestety nie miałem czasu się nad tym zastanawiać, bo żołądek od dobrych trzydziestu minut stopniowo skręcał mi się w chińską ósemkę. Po kilku ciągnących się przez bardzo bolesną wieczność minutach, urządzenie się wyłączyło, urywanymi, wysokimi piskami informując o końcu moich męczarni. Chwała Jashinowi – jeszcze chwila i wyzionąłbym ducha z ręką wyciągniętą w stronę szafki z ciastkami w ostatnim w życiu akcie desperacji.
Zasiadłem przy stole, zaciągając się zapachem bazylii, unoszącym się znad talerza. Mówcie co chcecie, ale nie ma nic lepszego, niż makaron (poza seksem-niespodzianką zamiast śniadania, ale to zupełnie inny kaliber). Chwilę medytowałem nad uśmiechającym się do mnie zachęcająco posiłkiem. W końcu jednak, decydując się przerwać swe mitręgi, sięgnąłem po widelec. Pierwszy kęs ociekających pomidorowym sosem nitek był dla mnie niczym głos chórów anielskich. Prawdopodobnie nie powinien był się nigdy tak rozwodzić nad  jedzeniem – gdyby to wszystko podliczyć, okazałoby się zapewne, że dobrych kilka tygodni życia poświęciłem na prowadzeniu wyimaginowanych konwersacji z żarciem – mój błąd.
Druga i trzecia porcja zostały przeżute bez zbędnych peror i w trybie natychmiastowym powędrowały do żołądka, wykonującego z radości marsz weselny. „Ja sobie Ciebie biorę za męża, Makaronie, i ślubuję Ci...” – zapewne głosiłby tego typu przemowy z ambony, gdyby ktoś mu kiedykolwiek na to pozwolił.
Czwarta niestety nie podzieliła losu poprzedniczek – zatrzymana została w pół drogi przez moją rękę, której następujące rozkazy wysłały synapsy mózgowe: waruj, stój, grzeczne pieski, coś tu bardzo mocno, kurwa, nie gra.
Jak na to, że Caspiana nie było w domu, nie było go bardzo głośno. Kierowany ciekawością odłożyłem sztuciec na talerz i zlazłszy z taboretu, cichaczem skierowałem się ku sypialni. Drzwi były uchylone, a że nigdy nie mieliśmy problemów ze skrzypiącymi zawiasami, pchnąłem je lekko. Moim oczom ukazał o się łóżko w całej swej okazałości. Podejrzenia, jakoby moje kochanie hołdowało masturbacji, zostały rozwiane donośnym krzykiem wijącego się w ekstazie Millisa, a ku mojej rozpaczy nie jego własna dłoń doprowadzała go do takiegoż stanu, a przyrodzenie jego znajomego z pracy. Rzekomo z pracy, bo w tej chwil zaczynałem mieć co do tego pewne wątpliwości. Słowo daję, gdzieś już tę mordę widziałem. Pamiętam nawet gdzie! Paradowała wraz z ciałem odzianym w moją, a jakże, błękitną koszulę, gdy któregoś dnia wróciłem wcześniej do domu. Caspian nieco nerwowym, jak dla mnie, głosem wyjaśniał mi wtedy, że oblał Troya kawą, a że mieszkaliśmy tak blisko, zaoferował mu szybką zmianę ubrudzonej części garderoby. Przebolałem to, choć trafiło akurat na moją ulubioną, którą nawiasem mówiąc dostałem od szatyna pod choinkę.
Stałem jak baran w progu, przyglądając im się z niedowierzaniem. Żyłka na czole pulsowała mi w coraz szybszym tempie, gotowa w każdej chwili zalać mi oczy krwią – w razie, gdybym nie mógł na to dłużej patrzeć. Nim zorientowałem się, co właściwie robię, skierowałem się znów do kuchni i ze stojącego w jednej z szafek koszyczka wyciągnąłem Xanax. Połknąłem go na sucho, w międzyczasie znów maszerując do sypialni, dzielnie trzymając się na nogach. Po kolejnej scenie dramatu rozgrywającego się w będącej prezentem od prababci pościeli, upewniwszy się, że to nie były jedynie opętańcze zwidy, ponownie poszedłem do kuchni i ponownie zażyłem tabletkę na uspokojenie, dla odmiany popijając ją solidnie czerwonym, wytrawnym winem. 
Jako dobrze wychowany, opanowany mężczyzna, ostatecznie zająłem miejsce na fotelu, wcześniej usunąwszy z niego ubrania obu baraszkujących w mym łóżku panów, co chwila podnosząc się na duchu pociąganym wprost z butelki trunkiem. Święci Pańscy mi świadkami, że w tamtej chwili byłem najspokojniejszym człowiekiem na ziemi. Jedynie moje myśli trwały w stanie opętańczej utarczki z silną wolą, wrzeszcząc co chwila „zapierdol skurwysyna!”. Bohatersko im się jednak opierałem. Jeśli już miałem zejść z ringu pokonany, to przynajmniej z wysoko podniesioną głową. 
Dobre trzydzieści minut spędziłem w salonie, topiąc smutki w alkoholu, nie podnosząc tyłka z miękkiego siedzenia. Powtarzałem sobie co chwila, że na nic zda mi się teraz porywczość, bo jak wypierdolę gościa przez okno, zginie zdecydowanie za szybko. Zemsta musiała być powolna i bolesna, taaaak. Pytaniem pozostawało, jak należało tę sprawę załatwić. 
Oni najwyraźniej jeszcze nie zdawali sobie sprawy z nadciągającego z zachodu sztormu, bo strzelili sobie na dobre popołudnie jeszcze jedną serię. Zasrani renegaci.
Akurat w momencie, gdy skończyło mi się wino, z sypialni wypadł Caspian - cały w skowronkach, a jakże. 
 - Ben, jesteś cudowny! - krzyknął, uwieszając się Bambo na szyi, z tymi swoimi uroczymi rumieńcami i błyszczącymi ślepiami. Psia jego jucha, jak Boga kocham, miałem ochotę rzucić w nich pustą butelką. 
Zapał Millisa został, rzecz oczywista, przyjęty z pomrukiem aprobaty. Aż mi zjedzony wcześniej makaron z oburzenia zaczął podchodzić do gardła. Powstrzymałem jednak odruch wymiotny, w zamian wzdychając głośno. 
W jednej chwili obaj spojrzeli w moją stronę i odskoczyli od siebie z krzykiem. Ach, ileż w tym było dramaturgii!
 - Fla-avio? 
Tak, drodzy państwo. Tyle właśnie usłyszałem w sprawie domniemanej, popełnionej przed momentem zdrady. 
 - A skąd! Przywiozłem pizzę. Piętnaście sześćdziesiąt się należy - teatralnym gestem odstawiłem na podłogę trzymaną dotąd w dłoni butelkę i wstałem, starając się zapanować na zaciskającymi się co chwila pięściami. W głowie znów coś mi się darło, że powinienem gołymi rękami zatłuc ich obu. Niegrzeczny ze mnie chłopczyk - nie posłuchałem.
 - Co Ty tu robisz? 
Caspian oddychał spazmatycznie, a przerażenie potokami spływało po jego policzkach. Garnął się przy tym do ściany jak do matki, oczekując choć od niej cienia zrozumienia. Ben tymczasem cichcem dreptał w stronę drzwi, mając zapewne nadzieję, że wyjdzie niezauważony. Naiwny.
 - Ben, może zostaniesz na kolacji? Mamy co prawda jedynie trutki na szczury, ale myślę, że nie zrobi Ci to różnicy - uśmiechnąłem się uroczo, ruszając w stronę kuchni. Mijając zdezorientowanego murzyna, objąłem ramieniem jego kark, kontynuując wesoło perorę. - Jak Ci minął dzień? Mam nadzieję, że tak samo dobrze, jak mi! Ach, mówię Ci, stary, to takie ożywcze, jak po powrocie do domu znajdujesz w sypialni dobierającego się do twojego chłopaka faceta. Powinieneś spróbować!
Zaledwie pół metra dzieliło nas od drzwi balkonowych. Wystarczyło otworzyć je na oścież i mocno go popchnąć - zostałby z niego tylko czerwona plama na chodniku. Niestety Caspian postanowił przerwać nam pogawędkę. Biedaka ruszyło sumienie - szkoda, że dopiero teraz.
 - Flavio, tak mi przykro.
Ta, mnie też było. Nie bardziej niż wtedy, gdy zdechł mi chomik. 
 - Nigdy nie chciałem Cię skrzywdzić.
Ach, kochanie. O czym Ty pierdolisz? 
 - Jesteś wspaniałym facetem i jestem pewien, że...
 - Zamknij mordę - warknąłem. - Nie widzisz, że rozmawiam?
Wypity chwilę temu alkohol zdecydowanie źle na mnie działał. Nie tak to chyba powinno wyglądać, prawda? Bardziej na miejscu byłaby karczemna awantura i krwawa bójka. Oho, ktoś spierdolił mi życiorys, zanim jeszcze zdążyłem nauczyć się sikać na stojąco. 
Millis chyba poczuł się urażony moimi słowami, bo zaczął płakać jeszcze rzewniej. 
 - Flavio, proszę, uspokój się - złapał mnie za rękę, w geście identycznym, jakim na filmach akcji pięknie kobiety w ostatniej chwili ratowały swoich ukochanych przed kulką w sercu. Fakt, że nie miałem nawet pistoletu chyba mu umknął, aczkolwiek postanowiłem wejść w narzuconą mi rolę całym sercem.
 - Albo on, albo ja, maleńka - wychrypiałem barytonem à la Don Vito. Nie podziałało. Znów usłyszałem, żebym się uspokoił. Przez chwilę nawet zwątpiłem, czy na prawdę właśnie zostałem zdradzony, czy ciśnienie skoczyło mi przy zabawie w chowanego.
 - Jestem oazą spokoju! Pierdolonym, kurwa, zajebiście wyciszonym kwiatem lotosu na kurewsko spokojnej tafli jebanego jeziora! Jestem wręcz jak jebany wagon pełen pierdolonych, medytujących, tybetańskich mnichów!
Gestykulację zawsze miałem w porządku, o czym teraz wszyscy mogli się przekonać. Wymachiwałem ręką, jakbym faktycznie trzymał w dłoni nabitego gnata. Tłum szalał! Słyszałem fanfary, gwizdy i oklaski! Do pełni szczęścia brakowało mi tylko wycia potępionych. Tego niestety żaden z panów nie chciał zaprezentować. A szkoda - idealnie oddawałoby to dramaturgię sytuacji.
 - Flavio...
Wlepił we mnie te swoje zaryczane ślepia, czekając zapewne na błogosławieństwo. Kątem oka spojrzałem na Bena - facet chyba zaczynał żałować, że w ogóle spojrzał na Caspiana. Zapewne jakby wiedział, że ma tak nawiedzonego faceta, nigdy by się w to (a w zasadzie w niego) nie ładował. 
 - Flavio... 
Daj mi, Boże, cierpliwość. Taki śliczny, a głupszy od stworzeń człekokształtnych! Z ciężkim sercem uświadomiłem go, że wiem, jak mam na imię.
 - Ben, czy byłbyś tak miły i pomógł się panu Millisowi spakować? - zwróciłem się do Bambo. Uciekinier z plantacji bawełny mógł się w końcu na coś przydać. Co cztery ręce, to nie dwie! - I zmień tą pościel, coś ją upstrzył swoim diabelskim nasieniem.
Znów uśmiechnąłem się uroczo i zamrugawszy kilkakrotnie powiekami w kokieteryjnym geście, opuściłem wesołe towarzystwo, z rozmachem zamykając za sobą drzwi, życząc im wszystkiego, co najgorsze. A niech sąsiedzi wiedzą, że geje to zasrane chuje!
Zabawa była przednia. Nie pamiętam, kiedy ostatnio się tak uwaliłem i wydałem tyle kasy na dziwki. W krwiobiegu do piątej rano miałem ponad dwa promile, stale uzupełniając je kolejną szklaneczką jakiegoś wybornego trunku, którego nazwy niestety nie byłem w stanie zapamiętać. Tej nocy mieszkańcy Miami mogli przekonać się o mojej niezaprzeczalnej wspaniałomyślności: poratowałem z sześciu żebraków piątakiem na piwo, jakiejś prostytutce zapłaciłem za ładny uśmiech, a kierowcy taksówki zostawiłem napiwek przekraczający sto czterdzieści dolarów, bo nie miałem przy sobie drobnych. 
Nie pamiętam, jak udało mi się dojść na trzecie piętro, a tym bardziej uporać z zamkiem w drzwiach. I chyba nie chcę pamiętać - wystarczy mi świadomość, że o ósmej obudził mnie sąsiad z dołu, bardzo uprzejmie pytając, czy mógłbym posprzątać za sobą schody. Do dzisiaj wstyd mi, że ludzie oglądali zawartość mojego żołądka.
Dopiero po południu, gdy wietrzyłem sypialnię, by pozbyć się woni alkoholu, dotarło do mnie, co się stało. Gorączkowo przeszukałem wszystkie szuflady i szafki w łazience. Na próżno - wszystkie jego rzeczy zniknęły. Mimo pulsującego bólu głowy nie sięgnąłem po żadne środki przeciwbólowe, mając nadzieję, że ta swoista pokuta pozwoli mi przestać obwiniać się o to, co się stało. Poczucie to jednak trwało przy mnie jeszcze kilka długich miesięcy.
 - Massei - powtarzałem sobie często wieczorami, stojąc na balkonie i z wolna popijając to samo wino, które piłem, oglądając Millisa po raz ostatni. - Spierdoliłeś sobie życie, stary. 

~~*~~

Jakbym była wypłacalna, obiecałbym darmowe konsultacje z psychologiem dla tych, którzy dotrwali do końca. Jednakowoż, na chwilę obecną nie jestem, więc pozostaje mi jedynie umywać ręce.
Podziękowała.


środa, 29 sierpnia 2012

LISTA OBECNOŚCI

Witam Was wszystkich bardzo serdecznie kochani, w końcu nam się zebrało na listę obecności. Zobaczymy ilu wiernych udało nam się zebrać przez sierpnień. Swoją obecność zgłaszacie pod tym postem wpisując w komentarz imię i nazwisko postaci (jeżeli nie masz jej w podpisie) i jakieś "Jestem", czy co....  : )

Ponadto proszę Was kochani, WSZYSTKICH o wpisanie się do zajętych wizerunków, bo widzę, że tam jest mało nazwisk. Naprawdę kochani, róbcie to, to ułatwi innym autorom dobór odpowiednich twarzyczek dla swojej postaci i nie będzie musiał przeglądać każdej Waszej karty, żeby stwierdzić, że może dodać swoją postać.

No więc tak. To wszystko o co Was proszę. Swoją obecność zgłaszacie aż 9 września. Wykluczeni są urlopowcy, których data końcowa wypada później niż termin zgłoszenia obecności.
Tyle samo czasu macie na wpisanie się do zakładki "Zajęte wizerunki" i mam nadzieje, że zrobi to KAŻDY. Jeżeli ktoreś z Was nie zna imienia i nazwiska Pana, który użyczył buźki Waszej postaci, to piszcie na "Zapytaj admina".
Możecie być pewni, że ja to sprawdzę.


Dobra, to wszystko o co chciałam Was prosić. Miłego blogowania. : )

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Paranoje we dwoje.


So shy....

So sexy....

So frank....


"Rany, teraz jest taka moda, czy co? Wszyscy piszą listy do Boga, jakby myśleli, że to w jakiś sposób pomaga. Nie uważa Pani, że to jest głupie? Jak dzieci w podstawówce, kiedy pani katechetka kazała napisać list do Pana Boga. Durne, durne, durne! Wolę napisać list do kogoś realnego, do kogoś kto jest! Podważy Pani jakoś moje zdanie, szczerze to nawet wątpie, czy Pani ten list przeczyta...."


Urodził się w Nowym Yorku. W zamożnej rodzinie. Czemu nie bogatej?
 Bo bogate powinno mieć się również wnętrzne serca, nie tylko kieszeni.
Ojciec za bardzo chełpił się faktem, że w domu pojawił się drugi mężczyzna. Robił to na tyle przesadnie, że zaczął traktować swoją żonę jak służącą, ta kobieta przestała mieć w domu jakiekolwiek znaczenie. Przez co dziecko wychowywał tylko i wyłącznie troskliwy tato. Dla swojego syna okazał się nie być surowy, jak dla żony. Rozumiał tryb jego dorastania i kiedy chłopak zaczął mieć problemy z narkotykami, ten mu pomógł zamiast go zbesztać.


"W sumie... Nie możemy stwierdzić czym jest życie. Możemy zacząć się nad tym zastanawiać kiedy będziemy umierać. Bezsensu teraz stwierdzać, kiedy przed nami jeszcze tyle do przejścia. No bo co? Gdybym miał wyrazić się teraz, powiedział bym, że życie jest jak sraczka- Zaskakuje nas...."





W końcu młodzieniec zaczął zauważać jak traktowana jest matka, potem zaczął zauważać jej brak obecności. Uciekła, rozumiał ją. Jednak mało z nią rozmawiał. Żałował, jednak nie odezwał się.
Ojciec więc zaczał rządzić i młodzeńcem, jednak ten, by pokazać ojcu, że nie będzie nim dyrygował nie poszedł na studia, na przekór jego słowom. Został przez to wyrzucony z domu. Po tygodniu nie obecności w domu, chłopak zobaczył, że jest coś z nim nie tak. Źle się czuł, nie mógł złapać oddechu,a tętno było słabo wyczuwalne powrócił do domu prosząc ojca o pomoc. W wieku lat dwudziestu wykryto u niego bradykardię patologiczną i lekarze musieli mu założyć rozrusznik serca, było to jedynym ratunkiem.


"Wie Pani co mnie najbardziej wkurza? Rutyna. Kiedyś miałem przyjaciela, z którym spotykałem się codziennie i na początku było fajnie, ale kiedy tak widywaliśmy się dzień w dzień, nie mieliśmy tematów. A jednak spotykaliśmy się, bo lubiliśmy swoją obecność. I wie Pani, co? Ta rutyna nas zabiła. Przestaliśmy się przyjaźnić. Nie uważa Pani, że spotykanie się z przyjacielem powinno być dla nas nie zwykłe. Nie powinniśmy takich rzeczy czynić szarą codziennością, tracą urok..."


Jest człowiekiem , którego roznosi energia, nie usiedzi na miejscu. Musi coś robić, nienawidzi nudy, swojej pracy, kocha luna parki i kluby oraz koncerty. Uwielbia muzykę i śpiewa sobie czasami pod prysznicem.
Wesołek, który lubi wszystkim pomagać. Złośliwiec, który lubi wszystkich zaczepiać.
Potrafi być kulturalny i spokojny kiedy wymaga tego sytuacja, ujawnia się też u niego nonszalancja, jednak nie można liczyć na to, że w takim stanie będzie długo. Potrafi czasem wpadać w melancholijne stany, wtedy rozmyśla o wszystkich swoich problemach, nawet jeżeli nie są one wielkiej wagi.





 "Wie Pani, co... Ludzie są nieprzewidywalni. Tak stwierdzam. Mówią najpierw jedno, a potem drugie. A najgorsze jest to, że człowiek jest wiecznie nienasycony, nie uważa Pani? Można mu dać wszystko czego zapragnie, jemu i tak będzie mało i tak będzie chciał mieć coś jeszcze. Tak jesteśmy zbudowani...."

Wysoki. Mierzy sobie metr osiemdziesiąt siedem. Dobrze zbudowany, ale nie chodzi na siłownie, bo ich po prostu nie lubi. Często odwiedza studio tatuażu, co można po nim zobaczyć. Bardzo lubi swoje tatuaże, chociaż nie które z nich nie mają powodu swojego powstania. Dba o swój wygląd by nie wyglądać źle i niesmacznie. Lubi przyciągać ludzi swoim wyglądem i zapachem. Ubrania kupuje przez internet.
Ma ciemne, krótkie włosy, które samodzielnie ścina i posiada błyszczące, szaro-zielone oczy.




Nazywa się Nathan Nikollson.
Urodził się 11 września 1980 roku.
Pracuje jako szef kuchni w hotelowej restauracji
Pochodzi z Nowego Yorku.
Jego rodzice byli szwedzkiej narodowości.
Słucha głównie rockowej muzyki i electro.
Ma kota, którego nazywa "Pan Kot".
Jeździ Mustangiem Cabrio.

"Fajnie się do Pani pisze. Nie wiem po co ja do Pani , do redatkorki gazet dla nastolatek, piszę, ale muszę powiedzieć, że życie nie jest złe, ma dużo zalet. Główną zaletą jest miłość i proszę mi wierzyć, że istnieje takie coś jak "Miłość od pierwszego naleśnika". Odkryłem to. Odkryliśmy. Tak jestem w związku. I tak jestem 32-letnim gejem, którego wybranek ma zaledwie lat 19-naście, ale mam to w dupie! Jestem szczęśliwy... Jesteśmy szczęśliwi( I nie jestem pedofilem). Ogólnie ujmując historia jak poznałem Fabiana jest bardzo dziwna, ale jest w tym coś pięknego..."

(Zajebiście szczęśliwy Pan z Całym Światem u boku.)


[Na zdjęciach Pan Adam Levine, karta podszlifowana. Zapraszam do dziwnych wątków i powiązań O.o]


czwartek, 23 sierpnia 2012

Just me.












·         Daniel Victor Reed.
·         Pierworodny syn Emilly i Toma Reedsów.
·         Urodzony 1.06.1985 roku, w niewielkiej miejscowości Leigh Woods, pod Bristolem.
·         Ma 189 cm wzrostu, 85 kg wagi. Włosy blond, oczy czekoladowe. Wygląda bardzo młodo, jak na swój wiek. Czasami zdarza mu się zmieniać kolor czupryny.
·         Jest artystą z powołania. Maluje, jak i rzeźbi, jakimś sposobem utrzymując się wciąż w pierwszej dziesiątce najbardziej utalentowanych malarzy w Stanach.
·         Co do charakteru Daniela – jest niezależny, ironiczny i wyznaje zasadę „miej wyjebane, a będzie ci dane”. Ceni sobie swoją prywatność i nie cierpi narzucania się. Bywa zamyślony i nieobecny, nieuprzejmy i opryskliwy. Jednym słowem: trudny gość.
·         Ukończył historię sztuki na Uniwersytecie w Bristolu.
·         Do Miami przeprowadził się tego samego roku, kiedy otrzymał dyplom. Grunt, to samodzielne życie, prawda?
·         Na co dzień mieszka w nowoczesnym lofcie z rozległą antresolą, na której mieści się jego ukochana, przytulna sypialnia. Weekendy spędza w założonej przez siebie za miastem stadninie, gdzie hoduje doskonałe konie wyścigowe.
·         Na życie zarabia sprzedając swoje obrazy i rzeźby, które tworzy w pracowni, ulokowanej na tyłach mieszkania, swoje konie, oraz wygrywając zakłady na wyścigach.
·         Wieczory często spędza w klubach dla mniejszości i nie tylko, pijąc, paląc i ćpając, jakby jutra miało nie być. Tak samo wygląda jego stosunek do bliższych relacji międzyludzkich. Nie wiąże się, szuka towarzystwa zazwyczaj wyłącznie na jedną noc.
·         Preferuje mężczyzn, jak i kobiety, co by życie miało smaczek.
·         Uwielbia wylegiwać się w swoim wielkim, wygodnym łóżku, choć nie bardzo lubi się nim dzielić.
·         Jego ubiór cechuje niedbała elegancja. Jedynie wieczorami zakłada coś luźniejszego, żeby dostosować się do klimatu nocnego życia Miami.
·         Prócz setek płócien, farb, pędzli, ołówków, noży rzeźbiarskich i innych tego typu przyborów, posiada także fortepian, na którym lubi pogrywać, choć nigdy specjalnie nie ciągnęło go w stronę muzyki.
·         Jeździ Saabem Aero X.






[Witam wszystkich serdecznie i zapraszam do wątków oraz powiązań! :)]

środa, 22 sierpnia 2012


Najważniejsze co mam do zrobienia, to zorganizowanie własnego życia. Zastanowienie się, czego pragnę, o czym marzę, czego potrzebuję - a potem znalezienie sposobu, żeby to zrealizować.
 
~~*~~
 A zatem, podług powyższego, należy rozważyć trzy aspekty jestestwa szanownego pana oraz dwa już-nieistnienia, które ścisły związek mają z kundalini śakti.
~~*~~

List pierwszy: "Drogi panie Szatanie"
Everyday, it's a gettin' closer, goin' faster than a roller coaster.
Love like yours will surely come my way.
Everyday, it's a gettin' faster, everyone says go ahead and ask her.
Love like yours will surely come my way.
Everyday seems a little longer, every way, love's a little stronger.
Come what may, do you ever long for true love from me?
Everyday, it's a gettin' closer, goin' faster than a roller coaster.
Love like yours will surely come my way.
Everyday seems a little longer, every way, love's a little stronger.
Come what may, do you ever long for true love from me?
Everyday, it's a gettin' closer, goin' faster than a roller coaster.
Love like yours will surely come my way.
Love like yours will surely come my way. 



      Rozumiesz, do czego zmierzam? W myśl Buddiego Holla nie powinienem zamartwiać się przyszłością, bo każdego czeka to samo - najpierw podróż przez czas pędzący niczym bolid formuły jeden, następnie czołowe zderzenie z pojazdem kogoś innego, rozprawa w sądzie i w efekcie marsz Mendelssohna, brzmiący niczym kiczowata piosenka pop niskobudżetowej produkcji podrzędnego studia nagraniowego. W kolejności jest względnie spokojne, nudne życie - wszelkie pasje i ambicje ustąpiły miejsca ciepłej posadce w kancelarii podatkowej. Pół dnia przeglądania papierów, obiad z rodziną, rozmowy o szkole i robocie. Raz na miesiąc wypadnie jakiś grill z sąsiadami lub imieninowe party. Niezależnie od tego, jak dobrze pozorowalibyśmy szczęście, całość i tak skończy się kolejną, tym razem rozwodową rozprawą w sądzie. I co nam zostanie na starość? Puste miejsce obok na kanapie, tłusty kot i album ze zdjęciami, na których widnieją roześmiane twarze dzieci, zabranych przez byłą żonę. 
     A jakbyśmy tak zaczęli od innej strony? Od końca opowieści, a nie od początku? Dogadajmy się. Ja po śmierci pójdę do piekła, a Ty w zamian zagwarantujesz mi wygraną na loterii. Dalej poradzę sobie sam. 

Z nadzieją na pozytywne rozpatrzenie propozycji,
(chętny na pakt) Heroiczny Negocjator 
 
~~*~~
 
List drugi: "Drogi panie Boże"
     Żaden ze mnie chrześcijanin. Żaden też prawosławny, jehowy i anglikanin. Żaden protestant, buddysta i jashinista. Mógłbym na tym całą sprawę zakończyć i nie omówić ani jednej z męczących mnie kwestii. Mógłbym, jednakowoż nie zrobię tego ze względu na Twą, że tak to ujmę, "wszechobecną wszechobecność". Gdybym wiedział, że tymi duperelami zawracam Ci gitarę, a masz przecież tyle roboty i w chuj więcej, to nawet by mi do głowy nie przyszło, żeby się do Ciebie kiedykolwiek, w jakiejkolwiek sprawie zwracać. Ale dobrze wiem - i Ty też wiesz, i każdy głupi wie, i nawet małe dziecko wie - że uwagę masz tak podzielną jak matka pięcioraczków, a czas leci Ci zupełnie inaczej, niż nam (wierz mi lub nie, ale u nas zapierdala szybciej niż maratończyk na ostatniej prostej). Wniosek nasuwa się taki, że jedna sprawa do rozpatrzenia więcej żadnej różnicy Ci nie zrobi (a przy dobrej pogodzie może i poczujesz się bardziej potrzebny - choć chyba i tak masz nas wszystkich w dupie).
     Jakkolwiek; piszę, bo mam problem wagi niebotycznej. Sprawa kręci się wokół pewnego tyłka - nie mojego, bynajmniej - który to tyłek należał kiedyś do mnie, a już nie należy. Rzeczony okazał się podłym zdrajcą, a na pytanie dotyczące motywu popełnionej zbrodni odpowiada bezczelnie, że to w ramach kampanii antyrasistowskiej. Nie wiem, na jakim stoisz poziomie inteligencji (IQ przeciętnego Amerykanina wynosi 100, więc, jakby tego nie interpretować, wychodzi na to, że to niedouczeni ignoranci, a że w filmach produkcji hollywoodzkiej, które stanowią znaczną część całego rynku, zawsze jesteś Amerykaninem... Stąd moja troska.), więc wyłożę to raz jeszcze, w nieco uproszczonej wersji: mój były regularnie dawał dupy zbiegowi z plantacji bawełny, podczas gdy ja trzy noce pod rząd kursowałem między Tokio a Oklahomą. I ja się kurwa pytam, gdzie tu jest sprawiedliwość?
      Nie wiem, czy Ci wiadomo, bo na Ziemi mieszka zatrzęsienie wiary, więc dla jasności nadmienię, że jestem pilotem samolotów turystycznych. Nie będę tu teraz przedkładał eseju na temat "jak cudowna robota mi się trafiła i jak zajebiste pieniądze na tym zarabiam", bo takie historie opowiadają sobie ludzie na konwersatoriach AA. Niemniej jednak byłoby mi niezmiernie miło, gdybyś zajął się tą sprawą. Nie jestem antysemitą, ale nie obraziłbym się, gdyby akurat ten czarny smażył się w piekle (ku chwale wszystkich, których chłopaków przeruchał murzyn z wielką fujarą!). 
Z wyrazami wszelkiego szacunku,
(chyba trochę najebany) Zdobywca Przestworzy

~~*~~

List trzeci: "Drogi panie Aniele Stróżu"
      W Tobie moja ostatnia nadzieja. Wiem już, że i Bóg i Szatan to jedynie bajeczki dla infantylnych dorosłych, który potrzebują transcendentalnej siły, na którą mogą zwalać wszystkie swoje niepowodzenia. Ku wielkiemu rozczarowaniu tej części społeczeństwa muszę oznajmić wszem i wobec, że tak to nie działa. Nawet jeśli dzięki temu wyzbędziemy się poczucia winy, to z problemami i tak przyjdzie nam zmierzyć się samodzielnie. 
      Ku pokrzepieniu serc, by nikt mnie potem po kątach nie nazywał degeneratem społecznym - nigdy nie powiedziałem, że potępiam wierzących. Moi rodzice są zagorzałymi chrześcijanami, ja sam zresztą wraz z dwójką rodzeństwa wychowywany byłem zgodnie z doktryną kościoła i to, że gdzieś po drodze zwątpiłem, nie ma nic do rzeczy.
      Może zajmowanie się rzeczami trywialnymi świadczy o spadku intelektu - prawdopodobnie powinienem dbać również o rozwój duchowy, by stać się jednostką bardziej wartościową. Niestety nie przekonują mnie modlitewniki i darcie mordy wraz z resztą zgromadzonej w kościele wiary. Za zdecydowanie bardziej zajmujące uważam całodniowe słuchanie Oingo Boingo i przyrządzanie makaronu na różne sposoby. 
      Hipokryzja nie zalicza się do wachlarza cech pozytywnych. Tą niestety - jak się okazało kilka lat temu - się cechuję. Mimo braku wiary w istnienie jakichkolwiek sił sprawujących pieczę nad Ziemią, co roku obchodzę z rodziną Boże Narodzenie. Nie ograniczam się przy tym do zasiadania za stołem - uczestniczę w modlitwie tuż przed rozpoczęciem wigilijnej kolacji, a później idę na pasterkę. Może powinienem w końcu dać sobie z tym spokój, przestać bawić się w przykładnego obywatela raz do roku. Nie jestem pewien, ale moje zachowanie jest chyba wynikiem towarzyszącej mi dwadzieścia cztery godziny na dobę świadomości, że moje życie zakończyć się może w każdej chwili. Wybrałem sobie niebotycznie niebezpieczny zawód. Prawdopodobnie gdzieś w głębi duszy mam nadzieję, że dzięki nawracaniu się w równych odstępach czasu, podczas kolejnego lotu nie ulegnę wypadkowi. Czy pomoże? Nie wiem. I chyba tak na prawdę wcale wiedzieć nie chcę. Jak to mówią, "im mniej wiesz, lepiej śpisz". A ja ostatnio bardzo tego snu potrzebuję.

Pełen wiary na rozwiązanie problemów egzystencjalnych,
(boleśnie wegetujący) Niewierny Tomasz

~~*~~
   
List czwarty: "Drodzy państwo z obsługi"
      Chciałbym uprzejmie donieść, że wbrew oczekiwaniom szanownej obsługi, projekt nr 666 osiadł na laurach i odmówił ruszenia dupy celem dalszego samodoskonalenia się. 
      Państwo wybaczą mą zuchwałość, wiem, że pokładali państwo we mnie swoje nadzieje. Wiem również jakie były państwa zamysły i tym bardziej nie jestem rad, że musiałem pokrzyżować owe plany. Jak zapewne państwu wiadomo obrałem zupełnie inną od wytyczonej mi drogę, która wywindowała mnie na pułap dziesięciu tysięcy metrów. Wyżej ani rusz. Państwo, wybierając mnie jako obiekt swoich badań, nie przewidzieli, że należę do klasy "samodzielnie myślących" osobistości. Stąd owe niezgodności między przewidywaniami a realnymi wynikami eksperymentów. 
      Nie wiem, czy nie przedstawiam swoją osobą jak w mordę strzelił przykładu mało ambitnego indywiduum. To, broń Boże, nie było moim celem, a nawet poczułbym się urażony, gdyby odnieśli państwo takie wrażenie. By takiej sytuacji uniknąć (tudzież, w przypadku jej wcześniejszego zaistnienia, ową sprostować), zamieszczam poniżej erratę dotyczącą mej mowy:
Wszem i wobec, na forum, twarzą w twarz z wszystkimi przedstawicielami działu ds Problemów z badanymi, ogłaszam, że moja niekompetencja w wykonywaniu powierzonych mi obowiązków wynika jedynie z pasji, jaka zapałała we mnie do lotnictwa podczas jednego z wykładów na temat bezpieczeństwa w czasie, gdy jeszcze uczęszczałem na studia. To nie brak ambicji czy przemożna chęć pokazania państwu, kto do ciężkiej cholery powinien sprawować władzę nad moim życiem, pchnęła mnie do zaniechania edukacji, a jedynie pragnienie wzbicia się w przestworza. Za wszelkie nieporozumienia przepraszam, przed osobami, które moje postępowanie ubodło do żywego kłaniam się w pas. Życzę również sukcesów w dalszych eksperymentach i by kolejni pretendenci do zostania chomikiem doświadczalnym w państwa laboratoriach byli bardziej skorzy do współpracy.
   
Z serdecznymi pozdrowieniami wprost ze zbuntowanego serca,
(prawdziwie skruszony) Kowal Własnego Losu
 
~~*~~
  
List piąty: "Om Namaha Śiwaja"
      Powtarzanie powyższej mantry przez drugą połowę roku dwa tysiące dziesiątego było dla mnie zbawienne. Analogicznie, sam pobyt w Indiach był dla mnie zbawienny. Pojawiały się, rzecz jasna, pewne wątpliwości, gdy przekraczałem bramę aśramy, bo oto miałem przez sześć miesięcy funkcjonować od trzeciej rano do dziewiątej wieczorem bez kontaktu ze światem (nie licząc wioski leżącej w pobliżu, ale ludzie w niej żyjący ledwo mieli pojęcie o istnieniu pieniądza - cały ekosystem opierał się tam na turystach mojego pokroju).
      Nigdy nie myślałem, że zagłębię się w naukach hinduistycznych mędrców i będę trzymał w salonie zdjęcie mojej guru. Bite trzydzieści jeden lat żyłem w słodkiej nieświadomości, jaką otulony jest człowiek przed otrzymaniem śaktipatu. Medytacja wydawała mi się mitręgą. Cenny czas poświęcałem swojej pasji oraz ukochanemu. Kiedy jednak zostałem pozbawiony tejże przyziemnej uciechy, w mojej głowie zapaliło się światełko ostrzegawcze. Coś mi podpowiadało, że nie tak powinienem funkcjonować. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że moje jestestwo opiera się głównie na pracy, a wszystko, co dotąd sprawiało mi radość, było jedynie tandetnym zamiennikiem prawdziwego szczęścia, jakie osiągnąć mogli jedynie jogini. 

      Moje obecne położenie zawdzięczam łutowi szczęścia, który przez omyłkę zawitał do moich drzwi. Zapewne wysłano go do mojego sąsiada z góry, bo ten potrzebował go znacznie bardziej, jednakże gdy zobaczyłem stojące na wycieraczce biedactwo, w postaci quasi-szczeniaka dygoczącego z zimna, nie miałem siły sprostować owego błędu.
       Nie zawsze obierałem dobrą drogę. Zdarzało mi się zboczyć ze ścieżki w nadziei, że nowy szlak okaże się łatwiejszy. Teraz wiem, że było to błędne rozumowanie. Powoli doszedłem do tego, że wszystko czego doświadczamy, ma na celu coś nam pokazać, coś nam uświadomić, czegoś nas nauczyć. Teraz już nie bawię się w "znajdź swoje miejsce na Ziemi". Wiem, czego chcę od życia, co mnie uszczęśliwia, co sprawia, że mam ochotę co rano powitać nowy dzień. Może wciąż brakuje mi czegoś (kogoś?) do pełni szczęścia, ale nauczyłem cieszyć się tym, co zostało mi ofiarowane.

Wdzięczny za okazaną łaskę siłom transcendentnym,
(pogodzony z życiem) Flavio Massei

~~*~~

 Koralik sto dziewiąty: "prolegomena do perturbacji"
Flavio Massei
Syrakuzy, wschodnia Sycylia, Włochy
urodzony 13 grudnia 1979
pilot samolotów pasażerskich
  


~~*~~
Dzień dobry!

wtorek, 21 sierpnia 2012

- Kawa czy herbata? - Twoje usta, jeśli można .

3 lata -wiek, w którym jeszcze zdarzało się popuszczać w majty, każda laska była na skinienie palca i nikt się nie bulwersował małym buziakiem złożonym na ustach czteroletniego sąsiada (ba! Uważano to za całkiem słodkie). Każde marzenie było realne, a walka ze smokami była codziennością.







-O mój Boże! Jaki śliczny aniołek!- niemal każdy tak reaguje na to słodkie dziecko. Błękitne oczyska, z tymi psotnymi iskierkami patrzące na świat, niesamowicie jasne, niemal białe loczki okalające słodką buźkę, malinowe usteczka wiecznie rozciągnięte w uśmiechu. Ale tak naprawdę to istny diabełek. Psoci, psuje, dokucza i rządzi się. Mały tyran rządzący armią pluszaków. Choć nie można mu zarzucić braku uroku. Mały manipulator. Tym swoim uśmiechem albo jednym spojrzeniem potrafi wymusić na dorosłych niemal wszystko. Nawet tatuś, który nie raz już się oparł bezwzględnej teściowej, został pokonany tym topiącym góry lodowe 'kocham cię, tatusiu'. Nie, mały Charles nie był złym dzieckiem -jakie dziecko chodzące wszędzie z pluszowym, różowym królikiem pod pachą byłoby złe? Był kochanym szkrabem. Może troszeczkę rozpieszczonym, bo jedynakiem, ale naprawdę był cudownym dzieckiem.

Urodził się w Miami, w sali szpitalnej z widokiem na ocean. Dzień był cudny, jakby sam Bóg się radował z przyjścia tego szkraba. Szczęśliwa rodzinka dwa plus jeden (plus pies i dwie papużki) zamieszkała na wybrzeżu, ku nieszczęściu pana domu, kilka domów dalej od despotycznej teściowej. Jedyny plus że ogródek był duży, a domek na drzewie pozostał w spadku po poprzedniej rodzinie i ich latoroślach. Chociaż z drugiej strony... było co zrobić z pierworodnym, gdy się zachciało powiększać rodzinkę. Niestety bez efektów.





13 lat- wiek w którym jeszcze zdarzają się stłuczone kolana, ku zgrozie rodziców, okazuje się, że nie mają szans na wnuki, bo pierwszą miłością pierworodnego jest pan od muzyki, a po długich namowach zostaje kupiona gitara. Ze smokami walczy się już tylko w książkach, a każdy bezdomny kot, pies, jaszczurka, szczur czy wróbel stają się najlepszymi przyjaciółmi z którymi można pogadać o beznadziejności tego świata. I o nowym przystojniaku w klasie.







Lata mijają, a ten mały brzdąc (choć już nie taki mały, ale wciąż niepokojąco mniejszy od rówieśników) zdaje się wąchać po kryjomu klej (bo to nienormalne by takie drobne dziecko miało tyle energii, żeby od świtu do zmierzchu latać jak potrzepane, ciągle wymyślając nowe zabawy). Rodziców zaczął niepokoić jeszcze fakt, że Cherry znosił do domu każde napotkane zwierzątko. I nie ważne czy był to jeż, pająk, pies sąsiadów dwa razy większy od chłopca czy spasiony dachowiec. Chłopiec pałał bezgraniczną miłością do każdego ptaka, płaza, gada czy ssaka, wmawiając wszystkim wokół, że dany ptak, płaz, gad czy ssak nie poradzi sobie w tym wielkim świecie bez troskliwej opieki małych rączek. I weź tu wytłumacz dziecku, że taki mały, słodki wróbelek nie potrzebuje szczerej, płynącej prosto z małego, trzynastoletniego serduszka, miłości. A potem się dziwić, że ojciec dostaje palpitacji widząc przez okno w kuchni, jak młody idzie przez ogródek krokiem zdobywcy, dzierżąc pod pachą upolowanego kociaka sąsiadki.





23 lata- wiek, w którym jeszcze zdarzają się potyczki ze smokami, tudzież tygrysami, praca w ZOO nie jest tak fascynująca jak się zdawało w wieku lat piętnastu, a mama nie chce słuchać o kolejnym księciu z bajki. Już wiadomo jak się czuł Blaszany Drwal, który nie miał serca, i nie wszystkie blizny są takie czadowe.







Mimo tych dwudziestu-paru lat, Cherry to wciąż dzieciak (albo dobrze udaje). Wciąż się bawi ze zwierzakami, rozpływając się nad małymi (aczkolwiek tymi większymi też) ssakami, płazami, gadami i ptakami. Jego miłość do zwierząt nie zmalała od dziecka, a nawet wzrosła wraz z wzrostem Charlesa (lecz na szczęście nie znosi już potrzebujących pomocy zwierzątek do domu). Teraz pracuje w miejskim ZOO i ma pod opieką kilka sztuk najpiękniejszych kociaków. Młode kociaki to tak naprawdę krwiożercze, prążkowane bestie o charakterze zmiennym jak kobieta w czasie krwawego księżyca (jeśli wiesz co mam na myśli ;>). Ciężko tej pustej, blond łepetynie wytłumaczyć, że taki prawie trzystu kilowy kotek może z łatwością odgryźć mu tą pustą, blond łepetynę. I tak wlezie do klatki albo zacznie z nimi hasać po wybiegu na tych swoich zgrabnych nóżkach. Ku wielkiemu zdumieniu gawiedzi kociaki zazwyczaj garną się do niego, tulą i łaszą. Możliwe, że to dzięki temu, że Cherry potrafi ( a trzeba podkreślić, że niewiele ludzi tak potrafi, bo to tak samo unikatowe jak udawanie głosu Chewbacci) mruczeć i prychać jak taki kocur. Pewnie dlatego tak dobrze się dogadują w tym swoim mruczando.

Gdy nie przebywa w ZOO i nie śmierdzi dzikimi zwierzakami, pomieszkuje w swoim niewielkim, odrobinę zagraconym mieszkaniu na South Beach. Jest właścicielem świecącego w ciemności rowera, dwóch bezpłodnych kotów-jak-szmaciane-lalki, starej konsoli Pegasusa i wjebanego w kosmos widoku zachodu słońca nadawanego codziennie z tarasu. Podobno też działki na księżycu, ale na to nie ma dowodów.

Spotkać można go zawsze o szóstej rano (nie ważne czy zima czy lato, czy deszcz czy tornado) jak biegnie wzdłuż brzegu oceanu. Albo jak leży rozciągnięty na piasku, twarzą w dół (to zazwyczaj wtedy gdy się łamaga potknie o jakiś wystający korzeń albo o własne nogi). 






Co do wyglądu tego delikwenta. Babcia mówi, że niedożywione chuchro, coby przytyć musiało. Sam Solter uważa, że dobrze jest jak jest, a sąsiad z naprzeciwka nie może się napatrzeć, wzdychając z zachwytu. Blond (plotka głosi że tlenione) kłaki, trochę za długie, wiecznie rozczochrane. Błękitne oczyska (od których, no cholera, nie jesteś w stanie oderwać wzroku. Może to przez te długie wachlarze białych rzęs je okalające? A swoją drogą, wiesz że tylko 8% ludzi na świecie ma błękitne oczy?). Metr osiemdziesiąt w kapeluszu, całkiem zgrabne, apetycznie umięśnione ciałko i kilka tatuaży. Nie pytaj o Luka, co jego imię ma wytatuowane na palcach. Oby się chuj w piekle smażył. Łapacz snów na lewym ramieniu to już inna bajka. Cherry często ma koszmary, a ktoś mu powiedział, że te kolorowe, indiańskie cudeńka pozwolą mu spać. No cóż. Nie sprawdziło się, ale i tak ładnie wygląda. Do tego Cherry jest posiadaczem całkiem zgrabnego, nierdzewnego serducha mieszczącego się w lewej piersi. Więc sorry, nie będzie tu żadnego trzepotania komór. Kilka razy zdarzyło mu się wyłączyć. Dosłownie. Ale gdy się ma coś takiego już prawie siedem lat w piersi, człowiek zaczyna się przyzwyczajać. No i co jeszcze? Nigdy nie zobaczysz go na plaży bez koszulki (mimo że często przesiaduje nad wodą). Nie żeby był wstydzioszek. O nie. Po prostu Cherry nie lubi pokazywać swoich blizn. A ma ich cholernie sporo. Część (na przykład ta ohydna, długa, pionowa między piersiami po przeszczepie serca) jest pamiątką po wypadku samochodowym, w którym stracił i ojca i serce. O ironio. Ale te największe i najbrzydsze są pamiątką po starciu z tygrysami. Ktoś ze zwiedzających ZOO wrzucił do zagrody petardy, a akurat w tym samym czasie Cherry karmił swoje pupile. Koty wpadły w szał, a ich ofiarą stał się Solter. Ledwo przeżył atak i trzy miesiące spędził na przymusowym urlopie, połowę wykorzystując na udawanie nieprzytomnego w najbliższym szpitalu. Mimo, że wtedy o mało nie został poszatkowany na sałatkę, i tak kocha swoje kociaki i wciąż się nimi opiekuje. Jednak od tej pory ma koszmary, a blizny czasem swędzą.





Charles Solter, lat 23 (choć umysłowo zatrzymał się jakieś dziesięć lat wcześniej)

Pracownik miejskiego ZOO, tatuś szóstki pasiastych, ponad dwustu kilowych kociaków.

Właściciel dwuosobowego łóżka, dodatkowego pada do Pegasusa i dodatkowego kubka na śniadaniową kawę.

Sfrustrowany seksualnie, mruczący kociak.



Admin mówi...

Zacznę od przywitania się z Wami. Jestem tu adminem, a jemu wypada się przywitać z resztą grona.
Pierwsze pytanie: Dlaczego tak późno?
Szczerze mówiąc blog miał powstać dokładnie dzisiaj z gotowym szablonem, jednak okazało się inaczej. Przyjaciele przekonali mnie, że są gotowi zająć się tym blogiem podczas mojej nieobecności, byle by powstał. Tak się stało, mnie długo nie było, ale powróciłam by zająć się blogiem. Jestem bardzo wdzięczna wszystkim tym osobom, które pomagały utrzymać porządek na blogu podczas mojej nieobecności.
Dziękuję Wam kochani, a Was- Drodzy autorzy przepraszam, że tak wyszło, ale chyba poszło Wam na rękę.
Jeżeli któreś z Was było na blogu Pittsburgh High School to pamiętacie mnie jako autorkę Brave'a. Postanowiłam powrócić do blogów takiej tematyki, bo zabrakło mi tego klimatu co kiedyś. Nie wiecie jak się ucieszyłam kiedy dostałam wiadomość, że na tym blogu są sami wspaniali autorzy i piszą tak cudownie.

Nastąpiły drobne poprawki jeżeli chodzi o sytuację w zakładce "Zapytaj Admina". Odebrałam to zupełnie inaczej niźli powinnam. Przepraszam. Jednak wydaje mi się, że nikt nie zrozumiał tego dobrze. Drugi admin nie chciał przekazać tym, że nienawidzi kobiet i tego, że kobiety nie mogą przebywać tu jako autorzy, tylko nie może być POSTACI KOBIETY. To różnica. Sądzę, że kobiet-autorek jest tu wiele i nikt nie zabrania im tu być. Drobne pomyłki, zamieszanie, inny tok myślenia i zaraz wszystko szaleje.
Przepraszam więć w imieniu adminów tym czasowych i przepraszam jako admin na stałe za pomyłkę. Nikt tu (mam taką nadzieje : D) nie jest szowinistą. Chodzi po prostu oto, że postacie nie mogą występować w płci żeńskiej. Mój błąd, w sumie pierwszy. Postaram się by był ostatni. Nikt nie chciał tu urazić kobiet, chciał podkreślić by nie było tu postaci kobiecych.

Wybaczcie mi pomyłkę, kochani. Pora obudzić się z piękniego snu wakacji i wrócić do rzeczywistości.



piątek, 17 sierpnia 2012

Weź go w góry na stromy stok, nie odstępuj go tam na krok, jedna lina niech łączy was - dla was dwóch to w sam raz.




Miałem kiedyś kumpla. Znajomego bardziej. Adama Tetmajera, syna Kazimierza. Gdyby nie nasze nazwiska, nigdy nie zwrócilibyśmy na siebie uwagi na jakiejś studenckiej posiadówie w którymś z warszawskich barów. Pamiętam, że siedziałem przy chrzczonym piwie na rozpadającej się kanapie i Anka z pielęgniarstwa krzyknęła przez całą salę coś w stylu – Ej, synu Kazimierza Tetmajera, poznaj syna Artura Rubinsteina, tam w kącie siedzi! 
Adaś brylował w towarzystwie, zabawiał dziewczęta z polonistyki swoimi popisowymi anegdotami i ucieleśniał wszystko, czym tak bardzo pogardzałem. Gdybym wtedy dysponował kolanem za dwieście tysięcy dolarów lub chociaż którymś z jego starszych braci zamiast siermiężnego czegoś, co ciężko było nawet kolanem nazwać, spierdalałbym byle dalej, oglądając się nerwowo za siebie. Ale nie miałem jak. Dlatego siedziałem tam, na tej wytartej przez studenckie tyłki kanapie, z miną skazańca, obserwując jak tanecznym krokiem zbliża się wyrok na ten wieczór. I stało się. Adaś rozsiadł się na mnie, przysypał moje jestestwo lawiną słownictwa i mimiki, dupa jego przemyśleń gniotła mi twarz, odbierając powoli oddech i chęci do życia. Cytował Platona, prosto do mojego ucha dyskutował z tezami Nietzschego, rozkładał na czynniki pierwsze teorie Freuda, wyczytywał prawdy o mnie z powietrza, bo nawet gdybym chciał, nie miałem jak dojść do słowa, a on po godzinie swojego monologu wiedział o mnie wszystko i staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi. Należał do ludzi, których nie dało się spławić, nie dało się im odmówić wyjścia na kolejne, kolejne i kolejne piwo, bo w końcu dla świętego spokoju przez kolejny tydzień, wsiadałem do tramwaju numer trzynaście i jechałem do tego pierdolonego baru, żeby słuchać jego szczebiotania o poezji, filozofii i polityce. Gówno mnie obchodził Heidegger, gówno mnie obchodził Sartre i gówno mnie obchodził idealizm transcendentalny Kanta. Ale słuchałem, łykałem to pierdolenie jak dziwka na Centralnym i upadlałem się kolejnym Żywcem porterem z potrójną wkładką.  Zawsze marzyłem o tym, żeby doprowadzić się w końcu do stanu, w którym będę mógł obrzygać Adasia tym, co w siebie wlałem przez cztery godziny naszego spotkania. A raczej jego spotkania ze mną – wiernym uchem i milczącym powiernikiem. Gadał do siebie, jego słowna sraczka odbijała się ode mnie i wracała do niego, przecież i tak zawsze sam sobie musiał przyznać rację. Byłem gotowy zapchać mu pysk swoim kutasem, żeby tylko przestał mówić. A potem Kaśka dała mu powód do wyjazdu z kraju.
Nie tęskniłem za Adasiem, nawet nie zastanowiłem się, czy powinienem. Spadł w niepamięć razem ze swoimi poetyckim sraniem ogniem jeszcze szybciej, niż pojawił się w moim życiu. Był mi tak samo obojętny, jak jego interpretacje mojego życia. Nie uwierzyłem w ten sens, który mi wmawiał, nie stałem się męczennikiem na jego życzenie, nie wyszedłem nawet na centymetr poza swoją rolę, w której kazał mi się obsadzić.

Gdy zobaczysz, że stchórzył, bo 
od początku mu kiepsko szło.
A gdy dłoń skaleczoną miał,
wniebogłosy się darł.
Lepiej pogoń go precz raz-dwa,
na niewiele się taki zda,
takich w góry nie warto wieść
i nie o nich ta pieśń.

*
Ledwo zdążyłem zasnąć. Ledwo na moim rozregulowanym zegarze biologicznym wybiła godzina, kiedy powinienem położyć się spać, żeby funkcjonować na nocnym dyżurze i nie zrobić nikomu jeszcze większej krzywdy niż ta, z którą pojawił się w naszych skromnych progach. Ale nie, jeb się Hipokratesie, żadnego primum non nocere, żadnych praw pacjenta i obowiązków lekarza, tylko i wyłącznie wwiercający się w mózg dźwięk połączenia przychodzącego. Sięgając po telefon, zrzucam go z szafki nocnej, ale to nic nie daje, nie mogę spokojnie – jeszcze nie do końca rozbudzony – pieprzyć kogoś po drugiej stronie druta i iść spać, podnoszę więc to narzędzie szatana z podłogi i spoglądam na numer. Jakiś kretyn z Polski nie umie liczyć do dwudziestu czterech. Wciskam zieloną słuchawkę, bo ten opętańczy ryk doprowadza mnie do szaleństwa.
- Czego? Na jebanej Florydzie jest trzecia w nocy. – Informuję anonimowego rozmówcę, którego zdążyłem chwilę wcześniej znienawidzić. Odpowiada mi milczenie w słuchawce. Kurwa, jeśli już budzisz mnie w środku nocy i narażasz życie połowy ludzkości, która zginie, jeśli pochłonie mnie nadchodząca kurwica, to chociaż mów, czego ode mnie chcesz. – Halo?
- Sylweriusz Rubinstein? – Pyta kobiecy głos. Egzaltowany i miękki kobiecy głos, który wlewa się we mnie z głośnika i drażni neurony w całym ciele. Każda komórka drży w obcym mi rytmie, a po plecach defilują dreszcze. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy to głos nastolatki czy staruszki, ale wiem na pewno, że nie słyszałem go nigdy wcześniej. I nie chcę słyszeć nigdy więcej.
- Tak. O co chodzi? – Zniecierpliwienie miesza się z lekceważeniem, kiedy wciskam twarz w poduszkę, jakby to miało obronić mnie przed odpowiedzią i ponownym spotkaniem z tym okropnym głosem.
- Mówi Anna Tetmajer, mama Adama. Mój syn uważał, że jest pan dla niego kimś ważnym, więc powinien pan wiedzieć, że wczoraj wieczorem odebrał sobie życie. Pogrzeb odbędzie się w najbliższy piątek o dziesiątej rano w Kościele Świętego Jerzego w Warszawie. – Informuje głos, ani trochę nie zmieniając swojego paskudnego brzmienia.
Nie obchodzi mnie to, co właśnie powiedziała. Nawet jeśli kiedykolwiek byłem kimś ważnym dla Adama, nie mogę powiedzieć o nim tego samego. Nie chciałem go poznawać i nigdy nawet nie zdołałem polubić. Nie mam do niego uroczego sentymentu, który zwykle rodzi się po kilku latach od ostatniej rozmowy, nie wspominam go jako uciążliwego, choć mimo wszystko przyjemnego człowieka, ale jako krwawiący wrzód na dupie. Powinno mi pewnie być przykro, a ja tymczasem próbuję nie powiedzieć tej kobiecie, żeby wypierdalała i dała mi spać, bo jej synka nie czekało w życiu nic innego, jak tylko jebnięcie sobie samobója, kiedy już zda sobie sprawę, jak bardzo pusta, bezproduktywna i beznadziejna jest jego egzystencja na tym świecie. Tak, jestem pierdolonym, bezuczuciowym ignorantem, ale doszedłem do czegoś w życiu, zamiast skupiać się na udowadnianiu ludziom, jak bardzo jestem mądry, bo przeczytałem w życiu parę dzieł wielkich filozofów. A to było sensem życia Adasia - wpychanie prosto do gardła jednostkom, do których się przyssał, zupełnie niepotrzebnych informacji, które nadają się jedynie do późniejszego wyplucia na chodnik za pierwszym winklem.
- Nie obchodzi mnie to, tak samo jak ja nie obchodziłem jego we wszystkich aspektach poza wylewaniem na mnie swoich pseudointelektualnych pomyj. Proszę przekazać zbulwersowanym tonem wszystkim przybyłym, w jak wielkim skurwysynie pani syn ulokował swoje sympatie. Byłem dla niego ważny, bo nie musiał mówić do ściany albo gadać ze sobą. Dobranoc.
Wciskam czerwoną słuchawkę. Zasypiam w sekundę.
Taki był twój los, kutasie, chętnie bym ci to uświadomił pomiędzy jednym porterem a drugim, gdybyś kiedykolwiek dał mi dojść do słowa. W końcu podjąłeś jakąś mądrą decyzję, w końcu coś ze sobą zrobiłeś, brawo.